Forum Komnaty Drugiego Kręgu Strona Główna Komnaty Drugiego Kręgu
Always look on the bright side of life...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Głębokie fotele

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Komnaty Drugiego Kręgu Strona Główna -> Książkowy Lamus
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Arpi
Admin Wszechmogący


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 1339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zamek Dłoni

PostWysłany: Sob 11:59, 07 Cze 2008    Temat postu: Głębokie fotele

Wyobrażacie sobie to... głeboki fotel i dobra książka?
Ja tak, aż zaczęsto.

Gdyby nadać temu tematowi podtytuł to brzmiał by on po prostu "Czytelnia".
Wszysy wiemy co się robi w czytelni, prawda?

A więc jest to miejse, w którym możesz się swobodnie oddać zgłebianiu fikcyjnyh światów.
Zatem proponuję, żeby umieszczać tu fragmenty książek, które chce się innym polecić, z krótkim komenterzem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Arpi
Admin Wszechmogący


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 1339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zamek Dłoni

PostWysłany: Sob 12:13, 07 Cze 2008    Temat postu: Gra o tron

Jeśli interesuje Was trochę fantasy, albo chielibyście, aby tak było to polecam zacząć od tej książki.
Oczywiście jeżeli preferujecie fantasy jako historie fikcyjnyh krain.
Choć w tym przypadku to nawet nie tak całkiem z powietrza wziętyh.
Nazwy dwóch rodów wokół, których toczy się cała akcja budzą oczywiste skojarzenia.

Tytuł: Gra o tron
Cykl: Pieśń Lodu i Ognia, t.1
Autor: George R. R. Martin
Wydawnitwo: Zysk i S-ka


Bran

Ranek był pogodny, lecz zimny, co zwiastowało koniec lata. Wyruszyli o świcie, by zobaczyć egzekucję. Bran, ogromnie podniecony, był jednym z dwudziestu, którzy jechali. Po raz pierwszy uznano, że jest już na tyle dorosły, by pojechać z panem ojcem i braćmi i zobaczyć, jak wymierza się sprawiedliwość. Był to siódmy rok życia Brana, a dziewiąty rok lata.
Mężczyznę wyprowadzono już wcześniej przed ogrodzenie niewielkiego grodu wśród wzgórz. Robb sądził, że jest to dziki, zaprzysiężony Mance’owi Rayderowi, Królowi–poza–Murem. Na samą myśl o tym Bran poczuł gęsią skórkę. Przypomniał sobie opowieści Starej Niani. Od niej dowiedział się, że dzicy są okrutnymi ludźmi, kradną, mordują i handlują ludźmi. Zadawali się z olbrzymami i wampirami, nocą porywali dziewczynki i pili krew z wypolerowanych rogów. A ich kobiety w czasie Długiej Nocy sypiały z Innymi i rodziły na wpół ludzkie istoty.
Mężczyzna, którego ujrzeli, przywiązany mocno do muru w oczekiwaniu na egzekucję, okazał się jednak stary i wychudzony, niewiele wyższy od Robba. Stracił na mrozie uszy i palec, a ubrany był na czarno, podobnie jak bracia z Nocnej Straży, tyle tylko, że jego odzienie było brudne i postrzępione.
Para z ludzkich i końskich oddechów mieszała się w zimnym powietrzu poranka, kiedy pan ojciec rozkazał odwiązać mężczyznę i przywlec przed ich oblicza. Robb i Jon siedzieli nieruchomo na grzbietach swoich koni ustawionych po obu stronach kuca Brana, który starał się, by wyglądać na więcej niż siedem lat, i udawał, że taki widok nie jest mu obcy. Delikatny powiew wiatru poruszył bramą grodu. Nad ich głowami zatrzepotał proporzec rodu Starków z Winterfell: szary wilkor pędzący przez śnieżnobiałe pole.
Ojciec Brana siedział nieruchomo na koniu, a jego długie brązowe włosy powiewały na wietrze. Miał trzydzieści dwa lata, lecz postarzała go krótko przystrzyżona broda przetykana siwizną. Tego dnia w jego oczach czaiło się ponure spojrzenie, a on sam ani trochę nie przypominał człowieka, który opowiada wieczorem przy ogniu o czasach bohaterów i dzieciach lasu. Jakby zdjął maskę ojca, pomyślał Bran, i założył maskę lorda Starka z Winterfell.
W chłodzie poranka zadawano pytania i padały odpowiedzi, lecz później Bran niewiele pamiętał z tego, co zostało powiedziane. Wreszcie pan ojciec wydał rozkaz i dwaj strażnicy przyciągnęli obdartego mężczyznę do pnia grabu na środku placu. Położyli mu głowę na twardym, czarnym pieńku. Lord Eddard Stark zsiadł z konia, a jego podopieczny, Theon Greyjoy, przyniósł jego miecz, Lód. Ostrze miał szerokie jak dłoń mężczyzny, a długością przewyższał nawet wzrost Robba. Wykute z valyriańskiej stali za pomocą magii, było ciemne jak dym i bez jakiejkolwiek szczerby.
Ojciec zdjął rękawiczki i podał je Jory’emu Casselowi, kapitanowi gwardii przybocznej. Ujął Lód w obie ręce i przemówił:
— W imieniu Roberta z Domu Baratheonów, Pierwszego z Rodu, Króla Andalów, Rhoynarów oraz Pierwszych Ludzi, wyrokiem Eddarda z Rodu Starków, Lorda Winterfell i Namiestnika Północy skazuję cię na śmierć. — Po tych słowach uniósł miecz wysoko nad głowę.
Jon Snow, brat bękart Brana, przysunął się do niego.
— Trzymaj mocno kuca — szepnął. — I nie odwracaj się. Ojciec zauważy, jeśli się odwrócisz.
Bran trzymał mocno kuca i nie odwrócił się.
Ojciec pozbawił głowy skazańca jednym pewnym cięciem. Krew trysnęła na śnieg, czerwona jak letnie wino. Jeden z koni stanął dęba i trzeba było go mocno trzymać, by się nie spłoszył. Bran nie mógł oderwać oczu od krwi. Patrzył, jak śnieg wokół pnia pije ją łapczywie, zmieniając barwę.
Odcięta głowa odbiła się od korzenia i zatrzymała dopiero tuż przy nogach Greyjoya. Theon był chudym, ciemnowłosym młodzieńcem w wieku dziewiętnastu lat, którego wszystko śmieszyło. Teraz także roześmiał się i kopnął głowę.
— Błazen — mruknął Jon na tyle cicho, by nie usłyszał tego Greyjoy. Położył dłoń na ramieniu Brana, a ten spojrzał na przyrodniego brata. — Dobrze się spisałeś — przemówił Jon z powagą. Jon miał czternaście lat i już nie raz patrzył, jak wymierzano sprawiedliwość.
Kiedy wyruszyli w długą powrotne drogę do Winterfell, jakby się ochłodziło, chociaż ustał wiatr, a słońce stało wyżej na niebie. Bran i jego bracia jechali daleko z przodu przed całą grupą; jego kuc z trudem nadążał za końmi.
— Dezerter umarł dzielnie — powiedział Robb. Był rosłym młodzieńcem, który z każdym dniem stawał się większy. Z karnacji podobny do matki: jasna cera, rudawobrązowe włosy i niebieskie oczy Tullych z Riverrun. — Przynajmniej nie okazał się tchórzem.
— Nie — powiedział cicho Jon Snow. — To nie była odwaga. On był śmiertelnie przerażony. Widziałem to w jego oczach. — Oczy Jona były szare, prawie czarne, lecz były to oczy, przed którymi nic się nie ukryło. Jon miał tyle lat, co Robb. Wcale nie byli do siebie podobni. Jon był smukły i ciemnowłosy, Robb muskularny i jasnowłosy; Jon zwinny i pełen gracji, jego przyrodni brat zaś silny i szybki.
Robb nie wydawał się zdziwiony. — Niech Inni wydrapią mu oczy — zaklął. — Umarł dzielnie. Ścigamy się do mostu?
— Zgoda — powiedział Jon i ścisnął piętami boki konia. Robb zaklął i popędził za nim galopem, pokrzykiwał i śmiał się głośno, tymczasem Jon jechał w milczeniu, skupiony. Ich konie wyrzucały w górę kopytami tumany śnieżnego pyłu.
Bran nie próbował ich gonić. Jego kuc nie miał szans z końmi. Jechał wolno, nie przestając myśleć o oczach skazanego mężczyzny, które przedtem zobaczył. Niebawem śmiech Robba umilkł i las znowu pogrążył się w ciszy.
Zamyślony, nie usłyszał, kiedy ojciec i jego świta go dogonili. — Dobrze się czujesz, Bran? — spytał ojciec, który nieoczekiwanie znalazł się u jego boku.
— Tak, ojcze — odpowiedział. Spojrzał w górę. Jego pan ojciec, owinięty w futra i skóry, patrzył na niego ze swojego ogromnego rumaka niczym olbrzym. — Robb twierdzi, że tamten człowiek umarł dzielnie, ale Jon twierdzi, że się bał.
— A co ty myślisz? — spytał ojciec.
Bran zastanowił się. — Czy można okazać dzielność, bojąc się jednocześnie?
— Tylko wtedy można być naprawdę dzielnym — odpowiedział ojciec. — Czy rozumiesz, dlaczego to zrobiłem?
— To był dziki — powiedział Bran. — A dzicy porywają kobiety i sprzedają je Innym.
Jego pan ojciec uśmiechnął się. — Znowu słuchałeś opowieści Starej Niani. W rzeczywistości ten człowiek złamał przysięgę, zdezerterował z Nocnej Straży. Tacy są najbardziej niebezpieczni. Dezerter dobrze wie, że zginie, jeśli zostanie złapany, dlatego żeby się ratować, nie cofnie się przed żadną zbrodnią, nawet najpodlejszą. Ale mnie nie o to chodziło. Nie pytałem cię, dlaczego on zginął, lecz dlaczego ja muszę robić to osobiście.
Bran nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. — Król Robert ma kata — odpowiedział niepewnie.
— Tak — przyznał ojciec. — Podobnie jak jego poprzednicy, Targaryenowie. Lecz my postępujemy według starszych zwyczajów. W żyłach Starków wciąż płynie krew Pierwszych Ludzi. Wierzymy, że ten, kto wydaje wyrok, sam powinien go wykonać. Jeśli chcesz odebrać komuś życie, powinieneś spojrzeć mu w oczy i wysłuchać jego ostatnich słów. Jesteś mu to winien. Kiedy nie masz odwagi tego uczynić, skąd możesz wiedzieć, że ten człowiek zasługuje na śmierć?
— Któregoś dnia ty, Bran, zostaniesz chorążym Robba, będziesz zasiadał we własnej twierdzy i sam wymierzał sprawiedliwość. Gdy nadejdzie ta chwila, musisz pamiętać, żeby nie stała się ona dla ciebie przyjemną, lecz też nie wolno ci odwracać wzroku. Władca, który chowa się za płatnym katem, szybko zapomina, czym jest śmierć.
W tym momencie na grzbiecie wzgórza pojawił się Jon. Machając ręką, krzyczał: — Ojcze, Bran, chodźcie szybko, zobaczcie, co znalazł Robb! — W następnej chwili już zniknął za wzgórzem.
Podjechał do nich Jory. — Jakieś kłopoty, panie?
— Bez wątpienia — odparł pan ojciec. — Zobaczmy, co tam znowu nabroili moi synowie. Ruszył kłusem, a Jory, Bran i pozostali pojechali za nim.
Znaleźli Robba na północnym brzegu rzeki. Jon siedział jeszcze na koniu obok niego. W końcu lata spadły obfite śniegi, dlatego Robb stał w zaspie po kolana z odrzuconym kapturem, tak że słońce odbijało się od jego jasnych włosów. Trzymał coś na rękach. Obaj rozmawiali podnieconymi i ściszonymi głosami.
Jeźdźcy zbliżali się do nich ostrożnie przez zaspy, starając się wybierać równą drogę na niepewnym gruncie. Pierwsi dojechali do nich Jory Cassel i Theon Greyjoy. Greyjoy jechał, śmiejąc się i żartując. Bran usłyszał, jak tamten wypuszcza z sykiem powietrze.
— Bogowie! — zawołał, próbując utrzymać równowagę na koniu, kiedy sięgnął po miecz.
Jory trzymał już swój w dłoni.
— Robb, odsuń się od tego! — zawołał, a jego koń stanął dęba.
Młodzieniec uśmiechnął się tylko i spojrzał sponad tego, co trzymał na rękach. — Ona już nic ci nie zrobi, Jory — powiedział. — Zdechła.
Bran czuł rozpierającą go ciekawość. Chętnie pognałby do przodu na swoim kucu, lecz ojciec kazał im zsiąść z koni jeszcze przy moście i dalej pójść pieszo. Bran zeskoczył na ziemię i pognał do przodu. Teraz także Jon, Jory i Theon zdążyli już zsiąść z koni.
— Na siedem piekieł, co to jest? — odezwał się Greyjoy.
— Wilk — powiedział Robb.
— Odmieniec — odpowiedział Greyjoy. — Popatrz, jaki jest duży. — Bran czuł, jak mocno bije mu serce, kiedy przebrnął przez zaspę sięgającą mu do pasa i stanął u boku brata.
Ujrzał ogromną, ciemną postać, martwą i na wpół zagrzebaną w zakrwawionym śniegu. W szarej, kudłatej sierści lśnił lód, a nad zdechłym zwierzęciem unosił się słaby odór zepsucia. Bran dostrzegł robaki pełzające po oczach i pożółkłe zęby w pysku. Największe jednak wrażenie zrobiły na nim rozmiary zwierzęcia. Wilk był większy od jego kuca, dwukrotnie większy od największego ogara z psiarni jego ojca.
— To nie jest odmieniec — powiedział Jon spokojnie. — To jest wilkor. One są większe od wilków.
— Nie widywano ich od dwustu lat na południe od Muru — wtrącił Theon Greyjoy.
— Teraz jednak widzę — odparł Jon.
Bran oderwał wzrok od potwora i wtedy dokładniej przyjrzał się temu, co Robb trzyma na rękach. Wydał okrzyk radości i podszedł bliżej. Szczenię przypominało kulkę z szaroczarnego futra. Oczy miało jeszcze zamknięte. Popiskując smutno, macało pyskiem ślepo po piersi Robba w poszukiwaniu mleka. Bran niepewnie wyciągnął rękę. — Śmiało — zachęcił go Robb. — Możesz go dotknąć.
Bran pogłaskał szybko szczenię i odwrócił się do Jona, który powiedział: — Trzymaj. — Jego przyrodni brat podał mu drugie szczenię. — Jest ich pięć. — Bran usiadł na ziemi i przytulił wilczka do twarzy. Poczuł miękkość i ciepło jego sierści.
— Wilkory w królestwie po tylu latach — mruknął Hullen, koniuszy. — To mi się nie podoba.
— To znak — powiedział Jory.
Ich ojciec zachmurzył się. — Jory, to tylko zdechłe zwierzę — powiedział, choć sam wydawał się zatroskany. Kiedy obchodził wilka, śnieg zaskrzypiał pod jego butami. — Czy wiadomo, co ją zabiło?
— Ma coś wbite w gardło — odezwał się Robb, dumny, że potrafi odpowiedzieć, zanim jeszcze spytał go ojciec. — Tam, pod samą szczęką.
Ojciec przyklęknął i wsunął dłoń pod łeb zwierzęcia. Potem szarpnął i podniósł rękę wysoko, tak by wszyscy zobaczyli. Trzymał w niej kawałek rogu, oderwaną rosochę umazaną krwią.
Stojący dookoła zamilkli. Patrzyli na rogi z niepokojem i żaden nie śmiał się odezwać. Nawet Bran wyczuwał ich strach, choć nie rozumiał, czego się boją.
Ojciec odrzucił róg i wytarł dłonie o śnieg.
— Dziwi mnie, że przeżyła na tyle długo, żeby się oszczenić — powiedział. Jego słowa przerwały krąg milczenia.
— Może nie przeżyła — powiedział Jory. — Słyszałem… może wilczyca zdechła, zanim urodziły się szczenięta.
— Zrodzone z martwych — wtrącił ktoś. — Jeszcze gorzej.
— Nieważne — powiedział Hullen. — One też niedługo zdechną. Okrzyk rozpaczy zamarł w gardle Brana.
— Im szybciej, tym lepiej — wtrącił Theon Greyjoy, wyciągając miecz. — Bran, dawaj tutaj tę bestię.
Szczenię przytuliło się do niego, jakby rozumiało ludzkie słowa. — Nie! — zawołał gwałtownie Bran. — On jest mój!
— Odłóż miecz, Greyjoy — powiedział Robb. Przez moment wydawało się, że przemawia jego ojciec, lord, którym kiedyś miał zostać. — Zatrzymamy te szczeniaki.
— Chłopcze, nie możesz tego zrobić — powiedział Harwin, syn Hullena.
— Okażemy serce, zabijając je — dodał Hullen.
Bran spojrzał na ojca pana, spodziewając się pomocy, lecz napotkał tylko jego nachmurzone oblicze. — Synu, Hullen ma rację. Lepiej zadać im szybką śmierć, niż pozwolić, by zdychały powoli z zimna i głodu.
— Nie! — Odwrócił głowę, czując napływające do oczu łzy. Nie chciał płakać w obecności ojca.
Robb także nie chciał ustąpić. — W zeszłym tygodniu oszczeniła się ruda suka ser Rodrika — powiedział. — Przeżyły tylko dwa szczeniaki, więc będzie miała dość mleka.
— Rozerwie je na strzępy, gdy tylko spróbują się przystawić.
— Lordzie Stark — odezwał się Jon. Ten oficjalny ton wywołał zdziwienie. Bran wpatrywał się w niego pełen nadziei. — Znaleźliśmy pięć szczeniaków — zwrócił się do ojca. — Trzy samce i dwie samice.
— I co z tego, Jonie?
— Ty masz pięcioro dzieci z prawego łoża. Trzech synów i dwie córki. Ta wilczyca jest jakby symbolem twojego Rodu. Przeznaczeniem tych szczeniąt jest zostać z twoimi dziećmi, panie.
Bran zauważył zmianę na twarzy ojca, dostrzegł też spojrzenia, jakie wymienili między sobą stojący dookoła mężczyźni. Poczuł ogromną miłość do Jona. Pomimo swoich siedmiu lat dobrze zrozumiał, czego dokonał jego brat. Liczba zwierząt i ludzi zgadzała się tylko dlatego, że Jon nie wymienił samego siebie. Wspomniał o dziewczynkach, nawet o niemowlęciu, Rickonie, lecz nie wymienił bękarta noszącego nazwisko Snow, nazwisko zwyczajowo nadawane ludziom na północy, którzy mieli pecha urodzić się bezimiennie.
Ojciec szybko zrozumiał. — A zatem, Jonie, nie chcesz szczenięcia dla siebie? — spytał łagodnie.
— Wilkor widnieje na sztandarze Domu Starków — zauważył Jon. — Ja nie noszę ich nazwiska, ojcze.
Ojciec pan przyglądał mu się uważnie. Robb natychmiast wykorzystał chwilę milczenia.
— Ojcze, sam się zajmę szczeniakiem — powiedział. — Namoczę ręcznik ciepłym mlekiem i dam mu do ssania.
— Ja też! — krzyknął Bran.
Lord długo mierzył uważnym spojrzeniem swoich synów. — Łatwo powiedzieć, ale trudniej zrobić. Nie pozwolę, żebyście zawracali głowę służbie. Jeśli chcecie zatrzymać szczeniaki, sami musicie je karmić. Jasne?
Bran przytaknął mu gorliwie. Szczeniak poruszył się i polizał jego policzek ciepłym językiem.
— Sami je też wytresujecie — dodał ojciec. — Wy i nikt inny. Obiecuję, że nikt z psiarni nie dotknie nawet palcem tych potworów. Niech was bogowie mają w opiece, jeśli zaniedbacie swoje zwierzęta, odniesiecie się do nich brutalnie albo źle je wytresujecie. To nie są jakieś tam kundle, które będą żebrać o jedzenie i uciekną przed kopniakiem. Wilkor urwie ci rękę z taką samą łatwością, z jaką pies rozrywa szczura. Czy wciąż chcecie je zatrzymać?
— Tak, ojcze — powiedział Bran.
— Tak — powtórzył jak echo Robb.
— Szczeniaki mogą zdechnąć bez względu na to, jak bardzo będziecie się starali.
— Nie zdechną — zapewnił go Robb. — Nie pozwolimy im zdechnąć.
— A zatem zatrzymaj je, Jory. Desmond zabierz pozostałe. Czas wracać do Winterfell.
Dopiero kiedy wsiedli na konie, Bran pozwolił sobie zakosztować słodkiego smaku zwycięstwa. Jechał ze szczeniakiem wciśniętym głęboko i bezpiecznie pod ubranie. Zastanawiał się, jak go nazwać.
Kiedy wjechali na most, Jon gwałtownie zatrzymał konia.
— O co chodzi, Jon? — spytał ojciec pan.
— Nie słyszycie?
Bran słyszał wycie wiatru w konarach drzew, stukot końskich kopyt na drewnianym moście i popiskiwania głodnego szczeniaka, lecz Jon nasłuchiwał czegoś jeszcze.
— Tam — powiedział Jon i pogalopował z powrotem przez most. Patrzyli, jak zsiada z konia w pobliżu zdechłej wilczycy i przyklęka. W następnej chwili jechał już do nich uśmiechnięty.
— Pewnie odłączył się od pozostałych — powiedział Jon.
— Albo został odpędzony — dodał jego ojciec, spoglądając na szóstego szczeniaka. Ten był zupełnie biały, a oczy miał czerwone jak krew skazańca, który został stracony tego ranka. Bran zauważył zdziwiony, że tylko ten jeden szczeniak otwiera już oczy.
— Albinos — zauważył Theon Greyjoy z wymuszonym uśmiechem na ustach. — Zdechnie jeszcze przed tamtymi.
Jon Snow rzucił chłodne spojrzenie strażnikowi ojca. — Nie sądzę, Greyjoy — powiedział. — On należy do mnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Arpi
Admin Wszechmogący


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 1339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zamek Dłoni

PostWysłany: Czw 13:18, 19 Cze 2008    Temat postu:

No to próbka tego czym się tak w sesji zaczytuje.
Pierwszy, albo trzeci... (bywają różne wersje) tom cyklu o całkiem niecodziennej rodzinie Bedwynów.
To chyba jedna z najlepszych serii tego gatunku.

Tytuł: Sekretne małżeństwo
Autor: Mary Balogh
Cykl: Bedwynowie t.1
Wydawnictwo: Amber


Prolog

Tuluza, Francja 10 kwietnia 1814

Patrzył na scenę znaną mu aż za dobrze. Wieloletnie doświadczenie na­uczyło go, że pola bitew niewiele się od siebie różnią, zwłaszcza gdy wal­ka jest już skończona.
Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by uka­zać armię brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeżo wywal­czone pozycje wzdłuż przełęczy Calvinet na wschód od miasta. Ciężkie działa zostały skierowane wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały się francuskie siły Soulta. Gryzący zapach prochu ciągle wisiał w powie­trzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i krwi. Pomimo nieustają­cego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rżenia koni, szczęku bro­ni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciała­mi zabitych i rannych.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten widok. Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim nosie, budził strach wśród żołnierzy. Jednak zawsze po bitwie przemierzał pole walki, by pożegnać zabitych ze swego oddziału i ulżyć cierpieniom rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.
Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leżą­cego człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie szabla zakołysała się u jego boku.
- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią mężczyzna leżał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?
Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.
Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.
- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, wezwij sanitariuszy. Natychmiast.
- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir.
Pułkownik ledwie dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył
na umierającego człowieka, którego czerwony mundur był przesiąknięty szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie więcej niż kilka minut życia.
- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - Może podać wody?
- Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki. Pułkownik przez chwilę myślał, że kapitan już nie żyje. Ukląkł przy nim na jedno kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrzepotały i uniosły się. - Pański dług, sir. Powiedziałem, że nigdy nie zażądam jego spłaty.
- A ja przysiągłem, że mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn pochylił się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam zrobić.
Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu życie podczas bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo walczył z konnym przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik zabił drugiego napastnika i zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowódcy. W walce, która się potem wywiązała, Morris został ciężko ranny. W na­grodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na kupienie tego patentu nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, że pułkownik Bedwyn nie jest mu nic winien, że w bitwie obowiązkiem żołnierza jest osłaniać towa­rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale pułkownik nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności.
- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. -Niech pan jej przekaże wiadomość o mnie.
- Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, że w ostat­nich chwilach myślami był pan przy niej.
- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze. - Dość już miała smutku. - Proszę powiedzieć, że nie wolno jej nosić żałoby. To moje ostatnie życzenie.
- Powiem jej to.
- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie zabrała kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd znalazł siłę, by unieść rękę i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami. Z natarczywością którą można było usprawiedliwić jedynie świadomo­ścią bliskiej śmierci, poprosił:
- Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez względu na wszystko!
- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.
Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Puł­kownik wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał przy nim, jakby się modlił. W rzeczywistości jednak rozważał obietnicę złożoną kapitanowi. Przyrzekł, że osobiście zaniesie pannie Morris wiadomość o śmierci brata, chociaż nie wiedział, kim ona jest ani gdzie miesz­ka. Obiecał przekazać jej ostatnie życzenie Morrisa, by nie nosiła po nim żałoby.
I dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie miał pojęcia.
„Bez względu na wszystko!"
Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w uszach. Co mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał?
„Bez względu na wszystko!"


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Arpi
Admin Wszechmogący


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 1339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zamek Dłoni

PostWysłany: Czw 13:56, 23 Paź 2008    Temat postu:

Lepszy niż John Corey... pełen charyzmy... glina w każdym calu.
A żeby było jeszcze lepiej to tutejszy. Może nie dzisiejszy, ale jak najbardziej swojski.
Przechadzający się Krakowskim Przedmieściem, przecinający Plac Litewski i znikając w drzwiach Wydziały śledczego na Staszica.
Przemierzający ciemne zaułki przedwojennego Lublina w poszukiwaniu odpowiedzi. Może nie zawsze działający zgodnie z literą prawa, ale na pewno z jego duchem... podkomisarz Zygmunt "Zyga" Maciejewski.

Czyli seria naprawdę wciągających, klasycznych kryminałów Marcina Wrońskiego.

Tytuł: Komisarz Maciejewski: Morderstwo bez cenzury
Seria: Komisarz Maciejewski t. 1
Autor: Marcin Wroński
Wydawnictwo: RedHorse


9 listopada 1930 r., niedziela

Listopad był całkiem ciepły, ale rano w sali gimnastycznej Wojskowego Klubu Sportowego panował ziąb jak za cara Mikołaja. Trener Szymański trząsł się z zimna, choć założył narciarski golf, grabiały też palce studentom. Liczyli, że w niedzielny poranek będą mieli całą salę dla siebie. Tymczasem połowę zajmował ring zwykle wciśnięty w róg i oparty o ścianę. Na nim od kilku minut boksowali dwaj faceci, a otwarte okno najwyraźniej wcale im nie przeszkadzało. Gdy na chwilę odskoczyli od siebie, ciężko dysząc, przypominali dwa parowozy buchające obłokami pary.
Z wyglądu obaj mieli około trzydziestu pięcu lat. Jeden, wysoki i postawny, z dokładnie ogoloną twarzą, był w samym podkoszulku, sportowych pumpach i miękkich trzewikach. Drugi, nieco niższy i tęższy, boksował w zwykłych spodniach od garnituru i znoszonych półbutach. Nie zdjął nawet krawata, tylko go rozluźnił i wcisnął końce pod koszulę w cienkie granatowe paski. Kiedy się wyprostował, studenci zobaczyli kanciastą gębę z wczorajszym zarostem i z krzywym nosem – pewnie wiele łat temu złamanym na ringu.
– No i znowu jestem mistrzem okręgu – wysapał, szczerząc się w uśmiechu, który nadawał jego twarzy sympatyczny wygląd. – Jeszcze rundka? Coś niewyspany jesteś, Stachu.
– W dzień się wyśpię. Pan nie zamyka, panie Szymański! – zawołał wyższy bokser, widząc, że skulony trener zmierza w stronę okna. – Gorąco. Niech pan lepiej powie, ile punktów wyszło.
– 36:20 dla pana Zygi, panie mecenasie.
– No to powtórka.
Studenci podeszli bliżej. Tak, teraz poznali twarze mężczyzn – te same, tylko młodsze widzieli nieraz na zdjęciach w korytarzu. Stali tam obok siebie, pozując z uniesionymi pięściami w rękawicach: Zygmunt Maciejewski – student, 1 miejsce, 1924 i Stanisław Lennert – prawnik, 2 miejsce, 1924. Ale na tych fotografiach nie wyglądali na rówieśników. Najwyraźniej kolejne lata nie oszczędzały Maciejewskiego, gdy na jego dawnym rywalu nie odcisnęły wyraźnego piętna i tym sposobem zrównały ich wiekiem.
Właśnie obaj znów zaczęli zbliżać się do siebie. Pierwszy zaatakował Lennert. Po serii krótkich ciosów kontrolnych wyprowadził mocniejsze uderzenie w korpus, ale Maciejewski przyjął cios na gardę i odciął się prawym prostym na odsłoniętą twarz. Tylko lekko zapunktował przeciwnika, jednak dawny wicemistrz okręgu cofnął się odruchowo.
– Co to było, Stachu? – spytał ze śmiechem Zyga, machając dla rozgrzewki rękami. – Chyba forehand, bo nie sierpowy!
Zyga doskoczył i spróbował ponownego trafienia. Jednak przeciwnik był już czujniejszy. Nie dał Maciejewskiemu okazji do zdobycia punktu, choć sam kontrataku nie próbował.
– Gong, panowie – powiedział w końcu trener Szymański. – Zamykam to cholerne okno.
Zeskoczywszy z ringu, Zyga chwilę szukał wzrokiem kapelusza, który z fantazją powiesił na słupku w narożniku. Znalazł go jednak pod deskami. Potem zabrał marynarkę i płaszcz z kozła w rogu sali. Co zdziwiło obserwujących pojedynek studentów, Maciejewski nie wyjął z ust osłony na zęby – po prostu jej nie używał.
Tymczasem Lennert sięgnął po portfel do kieszeni spodni i wyciągnął z niego dziesięć złotych.
– Dziękuję, panie Szymański. – Przechylając się przez linę, podał banknot trenerowi.
– Eee, za dużo, panie mecenasie.
– Będzie dobrze. A my pokażemy się jeszcze na tygodniu, co, Zyga? – zapytał. – Rzucisz mi pulower?
– No, koło środy. – Maciejewski cisnął przyjacielowi zwinięty sweter. Zdjął też jego płaszcz z kozła. – A prysznic działa, panie Szymański?
Nie radzę. – Trener aż się wzdrygnął. – Tam to dopiero zimno jak w psiarni.
Prawnik przejechał dłonią po policzku. Zyga znał ten ruch z własnego doświadczenia. Tyle że on w ten sposób sprawdzał, czy warto się golić, i zwykle dochodził do wniosku, że jeszcze nie. Za to u Lennerta ów gest oznaczał zmęczenie albo niepewność. Gdy wszystko było w porządku, Staszek bez dotykania czuł, kiedy drobne włoski zaczynają przebijać skórę. I zaraz musiał się ogolić – robił to nawet trzy razy dziennie.
– Podwieźć cię do domu, Zyga? – zapytał Lennert.
– Nie, mam służbę – skrzywił się Maciejewski. – Złapię autobus.
– Jak chcesz, ale auto czeka.
Kiedy wyszli, Szymański wsadził ręce do kieszeni spodni i skierował się ku drzwiom na zaplecze.
– Panie trenerze, a co z tym? – Jeden ze studentów wskazał zagracający salę ring.
– Chcecie ćwiczyć, to se złóżcie. O tam, pod ścianę.

* * *
Bordowy peugeot Lennerta ruszył w dół Lipowej. Zaczęło lekko kropić, więc Zyga postawił kołnierz płaszcza. Poszedł w przeciwną stronę, ku Ogrodowi Saskiemu. Wcale nie zamierzał łapać autobusu. Nie był szastającym forsą przedstawicielem prawnym Towarzystwa Przemysłowców jak przyjaciel, tylko skromnym podkomisarzem policji. I żałował czterdziestu groszy na bilet, zwłaszcza że do komisariatu miał piętnaście minut na piechotę.
Wmawiał sobie, że chodzenie do pracy na własnych nogach dobrze robi policjantowi na zmysł operacyjny. I chociaż na Rurach Jezuickich tuż koło jego domu miały pętlę „siódemka” i „ósemka”, codziennie oszczędzał osiemdziesiąt groszy, które potem z nawiązką wydawał na wódkę. A właśnie zbliżała się dobra okazja, żeby wypić w samotności na cześć odrodzonej ojczyzny. Umyślnie wziął służbę w niedzielę, żeby cały 11 listopada przespać zdrowym, pijackim snem.
Wychodząc zza rogu, omal nie zderzył się z dwiema wystrojonymi niedzielnie paniusiami. Choć same śmierdziały naftaliną, cofnęły się przed podkomisarzem jak przed brudnym pijakiem. Poprawił kapelusz. Istotnie nie wyglądał świeżo. Poprzedniego wieczoru nie chciało mu się grzać wody na kąpiel. Ale gębę miał czerwoną od sportu, nie od gorzały.
Widok paniuś zmierzających zapewne do kościoła przypomniał mu, że niecałe święto narodowe spędzi w domu. Będzie musiał pokazać się na mszy dla policjantów u misjonarzy, tuż koło komisariatu. Dotąd nie znalazł dobrego pretekstu, żeby jakoś ominąć ten niby nieobowiązkowy obowiązek. No ale zaprawi się później, do obiadu. Szkoda tylko, że kac przyjdzie rano, a nie przed nocą, gdy łatwo go zaleczyć klinem i porcją zdrowego snu.
Ale liczył na spokojną niedzielę, jeśli nawet nie dla całego Komisariatu Głównego, to przynajmniej dla Wydziału Śledczego, którym kierował. Zamierzał napić się kawy i nadgonić zaległości w papierach. Zrobić wszystko naraz, oczywiście rozrzucając akta po całym biurku, aby w poniedziałek jego zastępca, podkomisarz Eugeniusz Kraft, miał co z powrotem układać jak należy.
Maciejewski był w na tyle dobrym nastroju, że wrzucił nawet pięć groszy do puszki kwestarza przebranego za monstrualną butelkę ze smoczkiem i z napisem: Na mleko dla ubogich dzieci. Jednak już na wysokości kościoła ewangelickiego mina mu zrzedła. W stronę Placu Litewskiego środkiem ulicy maszerował chyba cały hufiec harcerzy, wyśpiewując dziarsko „Szarą piechotę”. Prowadził ich pucołowaty instruktor z małym wąsikiem i masą odznak na mundurze, a wśród nich wyróżniał się krzyż jerozolimski z zeszłorocznego II Narodowego Zlotu Harcerzy w Poznaniu.
Zyga przypominał to sobie, bo czytał o zlocie w tym samym numerze „Expressu”, który donosił, że krakowski sąd uwolnił Aleksandra Swierżawina. „Oskarżony o morderstwo – ukarany za niezawiadomienie policji” – głosił tytuł. Zaś autor artykułu rozpisywał się o podobieństwach procesu ze słynną sprawą Janiny Borowskiej, która w 1909 roku zabiła swojego adwokata, a zarazem kochanka, jednak biegli lekarze nie zdołali wykazać, czy to nie on sam się zastrzelił.
Gdy harcerze doszli do skrzyżowania, instruktor dał komendę „na lewo marsz” i wkrótce chłopcy znaleźli się na środku placu. Zyga wiedział, że do popołudnia będą tam ćwiczyć patriotyczne pieśni. A że komisariat mieścił się na sąsiedniej ulicy Staszica, nie wątpił, że przyjdzie mu ich słuchać, choćby nawet szczelnie zamknął okno.
Ledwie minął róg Zielonej i Staszica, jeszcze przed bramką prowadzącą na zewnętrzny dziedziniec wpadł na niego goniec w służbowej czapce.
– Jest wreszcie pan komisarz! Wszystkich oficerów szukam. – Odetchnął i pobiegł dalej.
Maciejewski pożałował, że po drodze nie wypalił papierosa. Najwyraźniej mimo niedzieli coś się stało i zamiast odpocząć nad papierami, przyjdzie narobić wydziałowi kolejnych zaległości.
„Czyżby sam marszałek postanowił odwiedzić stolicę naszego województwa?! – pomyślał z przekąsem. – Choć święto idzie, wszystko możliwe”.
– Czołem – przywitał dyżurnego przodownika przy wejściu. – Co się dzieje?
– Nie powiedział panu komisarzowi? – zdziwił się mundurowy, pokazując przez okno chodnik, na którym Maciejewski przed chwilą rozmawiał z gońcem. – No tak... – westchnął. – Zabili Bindera.
– Tego Bindera? – Zyga aż zdjął kapelusz.
– Tak jest, redaktora Bindera. Pan komendant bardzo zdenerwowany.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Arpi
Admin Wszechmogący


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 1339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zamek Dłoni

PostWysłany: Sob 13:01, 20 Cze 2009    Temat postu:

Zbliżają się wakacje więc będzie więcej czasu na czytanie książek.
Ostatnio raczej siedzę w marnej literaturze, ale przypomniała mi się idealna letnia lektura.
Dużo akcji, dużo humoru i dużo starych samochodów. Moja ulubiona para bohaterów w pierwszym i chyba najmniej schematycznym tomie.


Tytuł: Afera śródziemnomorska
Autor: Clive Cussler
Seria: Dirk Pitt t.1
Wydawnictwo: Amber


Prolog

Panował żar jak w piekarniku i była niedziela. W wieży kontroli ruchu powietrznego dyżurny Bazy Lotnictwa Wojskowego Brady przypalił następnego papierosa, położył na przenośnym klimatyzatorze stopy w skarpetkach i czekał, aż się cokolwiek wydarzy.
Nie bez powodu nudził się jak mops: ruch powietrzny był zazwyczaj w niedziele marny, a praktycznie rzecz biorąc - bliski zera, bo w dni świąteczne samoloty bojowe niezmiernie rzadko latały nad Śródziemnomorskim Teatrem Operacyjnym, zwłaszcza że akurat nie dojrzewały żadne napięcia międzynarodowe. Od czasu do czasu siadała lub startowała wprawdzie jakaś maszyna, zwykle jednak chodziło tylko o uzupełnienie paliwa w samolocie, którym jakiś dygnitarz spieszył na konferencję gdzieś w Europie albo Afryce.
Po raz dziesiąty od rozpoczęcia służby kontroler powiódł spojrzeniem po wielkiej tablicy z rozkładem lotów - żadnych startów, a od 16:30, przybliżonego czasu jedynego dziś lądowania, dzieliło go jeszcze bez mała pięć godzin.
Był młody - niewiele po dwudziestce - i stanowił uderzający dowód przeciwko tezie, że blondyni opalają się kiepsko: każdy widoczny kawałek jego skóry przypominał ciemnoorzechowy fornir, intarsjowany platynową pajęczyną włosków. Cztery paski na rękawie świadczyły, że ma stopień sierżanta sztabowego, a jego mundurowa koszula koloru khaki była nawet pod pachami sucha jak pieprz, chociaż temperatura sięgała 37°C. Zwyczajem powszechnie tolerowanym w jednostkach Air Force, stacjonujących w regionach
o gorącym klimacie, miał rozpięty kołnierzyk i nie nosił krawata.
Wychylił się i ustawił klimatyzator w taki sposób, aby strumień chłodnego powietrza owiewał mu nogi. Rad z orzeźwiającego łaskotania uśmiechnął się, splótł dłonie na karku, rozparł się wygodniej i wbił wzrok w metalowy sufit.
Natychmiast przed oczyma jego duszy zamajaczyła towarzysząca mu nieustannie wizja Minneapolis i dziewcząt paradujących po Nicollet Avenue - znów przeliczył w pamięci: jeszcze pięćdziesiąt cztery dni będzie się musiał męczyć, zanim w ramach rotacji wróci do Stanów. Każdą upływającą dobę odfajkowywał ceremonialnie w noszonym na piersi czarnym notesiku.
Ziewnąwszy po raz może dwudziesty wziął z parapetu lornetkę
i spojrzał na samoloty, które stały na czarnym asfalcie pod budynkiem wieży kontroli.
Lotnisko zbudowano na leżącej w północnej części Morza Egejskiego wyspie Thasos, oddzielonej od kontynentalnej Macedonii greckiej szesnastomilowym pasem wody, zwanym - jakżeby inaczej - cieśniną Thasos. Lądowy masyw Thasos składa się z czterystu trzydziestu kilometrów kwadratowych skał porośniętych drzewami. Pełno tu starożytnych ruin, datujących się niekiedy z tysięcznego roku przed naszą erą. Baza, skrótowo określana przez jej personel mianem Lotniska Brady, została wybudowana pod koniec lat sześćdziesiątych na mocy traktatu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i rządem greckim, a oprócz eskadry myśliwców złożonej z dziesięciu F-105 starfire na stałe stacjonowały w niej tylko dwa monstrualne transportowce C-133 cargomaster, które połyskując w oślepiającym egejskim słońcu, wyglądały teraz jak para spasionych wielorybów.
W daremnym poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia sierżant kolejno przyglądał się uśpionym maszynom, lotnisko było jednak puste. Większość personelu albo krzepiła się piwem w pobliskim miasteczku Panaghia, albo zażywała na plaży kąpieli słonecznej, albo też drzemała w klimatyzowanych koszarach. Obecność ludzi sygnalizowała tylko samotna sylwetka żandarma, strzegącego bramy głównej, i pozostające w nieustannym ruchu anteny radarowe, obracające się na dachu betonowego bunkra. Dyżurny powoli uniósł lornetę i pobiegł wzrokiem ponad lazurowymi falami morza: w dniu równie jasnym i bezchmurnym jak dzisiejszy mógł z łatwością dostrzec szczegóły odległego greckiego lądu. Potem skierował szkła na wschód, chwytając fragment linii horyzontu, gdzie ciemny błękit morza stykał się z jasnym błękitem nieba, a po chwili z migotliwej mgiełki rozpalonego upałem powietrza wyłoniła się biała plamka statku, stojącego na kotwicy. Sierżant zmrużył oczy, poprawił ostrość i wreszcie z najwyższym trudem odcyfrował wymalowane na dziobie mikroskopijne czarne literki: Pierwsze Podejście.
Kretyńska nazwa, uznał. Nie potrafił dopatrzyć się w niej sensu. Na kadłubie statku widniały również inne oznakowania - śródokręcie pionową masywną krechą przecinał czarny napis NUMA - Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych.
Zwieszające się nad wodą zakrzywione ramię ustawionego na rufie żurawika dobywało z głębi jakiś podobny do kuli obły przedmiot; na widok krzątających się przy urządzeniu ludzi sierżant doświadczył cichej satysfakcji, że również cywile muszą harować w tym niedzielnym skwarze.
Nagle jego obserwacyjne rozrywki uciął dobiegający z interkomu odczłowieczony głos: - Wieża, tu Radar... Odbiór!
Sierżant odłożył lornetkę i wcisnąwszy guzik uruchomił mikrofon. - Zgłasza się Wieża Kontrolna, Radar. Kto umarł?
- Mam kontakt mniej więcej szesnaście kilometrów na zachód.
- Szesnaście kilometrów na zachód? - zagrzmiał sierżant. - To przecież w głębi wyspy. Praktycznie mamy ten wasz kontakt już nad głową. - Raz jeszcze zerknął na zapisaną wielkimi literami tablicę i upewnił się, że nie ma prawa oczekiwać żadnego lotu, który byłby zaplanowany. - Następnym razem dajcie mi cynk wcześniej, dobra?
- Nie mam bladego pojęcia, skąd się wziął - zadudnił głos z bunkra radarowego. - Przez sześć minionych godzin nie mieliśmy na ekranie w promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów dosłownie niczego, co by leciało w naszą stronę.
- No to albo przestańcie kimać na służbie - warknął sierżant - albo sprawdźcie swój cholerny sprzęt. - Zwolnił przycisk mikrofonu, chwycił lornetę, wstał i uważnie popatrzył w kierunku zachodnim.
Był tam... maleńki ciemny punkcik, sunący zaledwie parę metrów ponad wzgórzami. Nadlatywał powoli - z szybkością najwyżej stu
czterdziestu kilometrów na godzinę. Przez kilka chwil wydawało się, że trwa w nieruchomym zawieszeniu, ale potem, niemal błyskawicznie, zaczął nabierać konkretnego kształtu i w okularach lornety zarysowały się wyraziście kontury kadłuba oraz skrzydeł. Tak wyraziście, że o pomyłce nie mogło być mowy. Sierżantowi ze zdziwienia opadła szczęka, gdy suche powietrze wyspy rozdarł terkocąco-dudniący hałas silnika stareńkiego jednomiejscowego dwupłatu o stałym podwoziu ze szprychowymi kołami.
Dziób, zdeformowany sterczącym zgrubieniem rzędowego silnika, miał poza tym opływowy kształt, który jednak na wysokości otwartej kabiny robił się kanciasty. Wielkie drewniane śmigło tłukło powietrze jak stary wiatrak, popychając antyczną maszynę z żółwią ospałością, pokryte zaś płótnem skrzydła o typowych dla wczesnych konstrukcji karbowanych krawędziach spływu płata dygotały i kołysały się na wietrze. Od kołpaka śmigła po koniuszki sterów wysokości cały samolot był wymalowany na jadowicie żółty kolor. Sierżant odjął od oczu lornetę dokładnie w chwili, gdy maszyna, ukazując dobrze znany krzyż maltański, niemieckie oznakowanie samolotów bojowych z czasów I wojny, przemknęła nad wieżą.
Ściśle rzecz biorąc: przemknęła najwyżej półtora metra ponad nią. Gdyby coś takiego wydarzyło się w innych okolicznościach, sierżant padłby zapewne plackiem na podłogę, zdumienie jednak, wywołane widokiem tego niepojętego rozumowo, a tak przecież materialnego ducha spływającego z zamglonych niebios nad Frontem Zachodnim sprawiło, że stał jak słup soli. Kiedy samolot przelatywał nad wieżą, jego pilot bezczelnie pomachał ze swojej kabiny. Był tak blisko, że sierżant zdołał dostrzec jego rysy, przysłonięte nieco goglami, i wysłużoną czapkę-pilotkę. Widmo z przeszłości uśmiechało się od ucha do ucha, poklepując kolby zamontowanych na osłonie silnika sprzężonych karabinów maszynowych.
Czy chodziło o jakiś monstrualny dowcip? Czy facet był szajbniętym Grekiem, który urwał się z cyrku powietrznego? A w ogóle, skąd przyleciał? Nagle zmysły sierżanta zarejestrowały fakt, iż gdzieś za śmigłem zamigotały dwa świetlne punkciki i oto roztrzaskane okna wieży kontrolnej przestały istnieć.
Czas się zatrzymał i na uśpione Lotnisko Brady wtargnęła wojna. Pilot antycznego myśliwca zataczał kręgi wokół wieży kontroli lotów, schodząc nad ziemię atakował wysmukłe sylwetki leniwie rozpartych na pasie startowym odrzutowców i swymi muzealnymi ośmiomilimetrowymi pociskami dziurkował jak sito i rwał na strzępy cienkie kadłuby FS-105. Trzy z nich, trafione w zbiorniki paliwa, natychmiast stanęły w ogniu tak gwałtownym, że zdołał przemienić asfalt w dymiące kałuże smoły. Raz za razem latający eksponat wznosił się nad lotnisko i spadał, sypiąc ołowianym niszczycielskim gradem. Po trzech myśliwcach przyszła kolej na jeden z gigantycznych C-133 cargomasterów, który eksplodował z rykiem płomieni, sięgających wysokości stu metrów.
W wieży kontrolnej pełniący służbę sierżant patrzył oszołomiony na sączącą się z jego piersi czerwoną strużkę krwi. Delikatnie wyszarpał z górnej kieszonki czarny notes i z hipnotyczną fascynacją spojrzał na małą, schludną dziurkę w samym środku okładki. Potrząsnął głową, żeby zrzucić czarny welon, który przesłaniał mu oczy, a potem z wysiłkiem dźwignął się na kolana i powiódł dokoła tępym spojrzeniem.
Dosłownie wszystko - sprzęt radiowy, umeblowanie, podłogę - zaścielały roziskrzone kawałki potłuczonego szkła. Klimatyzator leżał na grzbiecie jak śmiertelnie trafiony mechaniczny zwierzak: sztywne łapy sterczały do góry, a z kilku okrągłych dziurek wyciekał na podłogę płyn chłodzący. Sierżant nieprzytomnie popatrzył na, cudownym zbiegiem okoliczności, nietknięte radio i kalecząc dłonie i nogi ostrymi odłamkami poczołgał się w jego stronę. Sięgnął po mikrofon i chwycił go kurczowo, plamiąc krwią plastykową rączkę.
Ciemność zaczęła ogarniać myśli sierżanta, który zastanawiał się: "Jaka jest właściwa procedura? Co człowiek mówi w podobnej sytuacji?"
Byle co! Byle co!
- Do wszystkich, którzy mnie słyszą. MAYDAY! MAYDAY! Tu Lotnisko Brady. Zostaliśmy zaatakowani przez nie zidentyfikowany samolot. To nie jest alarm ćwiczebny. Powtarzam: Lotnisko Brady zostało zaatakowane...


Rozdział 1

Major Dirk Pitt poprawił kabłąk słuchawek na swoich ciemnych gęstych włosach i powoli kręcąc gałką częstotliwości usiłował polepszyć odbiór. Potem, z błyskiem zdumienia w oczach koloru akwamaryny, uważnie słuchał przez moment, a na jego ogorzałym czole pojawiły się zmarszczki.
Nie o to chodzi, iż wiadomość, jaką odebrał, była niezrozumiała. Wręcz przeciwnie. Ale po prostu nie mógł dać jej wiary. Jeszcze raz wytężył słuch w zgiełku, jaki czyniły dwa silniki wodnosamolotu catalina. Słowa, które dobiegały jego uszu, słabły zamiast nabierać mocy. Potencjometr siły głosu był rozkręcony do oporu, od Lotniska Brady zaś dzieliło ich zaledwie czterdzieści osiem kilometrów: w tych okolicznościach meldunek kontrolera ruchu powietrznego powinien rozszarpać bębenki Pitta. Albo siada zasilanie na Wieży, albo kontroler jest poważnie ranny - uznał Pitt. Dumał może minutę, a potem sięgnąwszy w prawo potrząsnął uśpioną sylwetką w fotelu drugiego pilota.
- Koniec drzemki, śpiąca królewno. - Jego głos, cichy z pozoru i naturalny, miał w sobie coś, co sprawiało, że z łatwością przebijał się przez hałas dudniącego silnika czy zgiełk zatłoczonego pokoju.
Kapitan Al Giordino ze znużeniem dźwignął głowę i donośnie ziewnął. W jego ciemnych podkrążonych oczach wyraźnie odbijały się trudy trzynastu godzin, jakie spędził w kabinie starej łodzi latającej bez przerwy wstrząsanej drgawkami. Wyrzucił w górę ramiona, nabrał powietrza w niezwykle pojemne płuca i przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy. Potem siadł prosto i wysunąwszy głowę wbił spojrzenie w przestrzeń rozciągającą się za szybami kabiny.
- Jesteśmy już nad Pierwszym Podejściem! - wymamrotał znowu ziewając.
- Prawie - odparł Pitt. - Thasos na wprost przed nami.
- O kurczę - mruknął Giordino, a potem skrzywił usta w uśmiechu. - Mogłem sobie jeszcze pospać dobrych dziesięć minut. Czemuś mnie obudził?
- Przechwyciłem z Brady wiadomość, że lotnisko zostało zaatakowane przez nie zidentyfikowany samolot.
- Chyba mnie podpuszczasz - powiedział z niedowierzaniem Giordino. - To musi być jakiś kawał.
- Nie, wcale tak nie sądzę. Z głosu kontrolera nie wynikało, że wpuszcza mnie w maliny. - Pitt zawahał się, cały czas uważnie obserwując fale, które przemykały najwyżej piętnaście metrów pod kadłubem cataliny. Dla wprawy i utrzymania refleksu w dobrej formie, przez ostatnie kilometry leciał tuż nad morzem.
- Niewykluczone, że Wieża Brady mówi zupełną prawdę - stwierdził Giordino, wciąż wpatrzony w okno. -Tylko spójrz tam, na wschodnią część wyspy.
Obaj mężczyźni skoncentrowali całą uwagę na wyłaniającym się z morza kopulastym skrawku stałego lądu. Opustoszałe plaże, graniczące z białą wstążką przyboju, były żółte, a stoki łagodnych pagórków pokrywała zieleń drzew. Kolory te, rozmyte przez fale ciepła, żywo kontrastowały z błękitem Morza Egejskiego. Gdzieś z południowego obszaru Thasos biła w bezwietrzne niebo wielka kolumna dymu, tworząc nad wyspą olbrzymią, spiralnie skręconą czarną chmurę. Gdy dziób cataliny przybliżył się do Thasos nieco bardziej, Pitt i Giordino dostrzegli migotanie płomieni.
Pitt chwycił mikrofon i wcisnął guziczek na jego rączce. - Wieża Brady, Wieża Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086, odbiór. - Nie było odpowiedzi i Pitt jeszcze dwukrotnie powtórzył wezwanie.
- Cisza? - zapytał Giordino.
- Grobowa - odparł Pitt.
- Powiedziałeś: nie zidentyfikowany samolot. Rozumiem, że chodziło o jeden?

- Dokładnie takich słów użyła przed zamilknięciem Wieża Brady.
- To kompletnie bez sensu. Dlaczego jeden samolot miałby atakować bazę sił powietrznych Stanów Zjednoczonych?
- Bóg raczy wiedzieć - odrzekł Pitt, pociągając lekko drążek sterowy. - Może to jakiś grecki kmieć, wpieprzony, że nasze odrzutowce płoszą mu kozy? Tak czy inaczej, nie jest to atak na dużą skalę, bo w takim razie Waszyngton już by nas powiadomił. Pożyjemy, zobaczymy. - Pitt potarł oczy, aby odegnać z nich senność. - Przygotuj się, zamierzam wznieść się wyżej, zatoczyć krąg nad tymi wzgórkami i mając słońce za sobą zejść na dół, żeby się dokładniej wszystkiemu przyjrzeć.
- Tylko bez żadnych numerów, zgoda? - poprosił Giordino marszcząc brwi i uśmiechając się z powagą. - Ten stary karawan będzie mocno do tyłu, jeśli czeka tam na nas odrzutowiec uzbrojony w rakiety.
- Nie bój bidy - powiedział ze śmiechem Pitt. - Mój główny cel w życiu polega na tym, żeby najdłużej, jak to możliwe, uchować się w zdrowiu. - Pchnął manetki przepustnicy i dwa silniki Pratt & Whitney Wasp wyraźnie zwiększyły obroty, a potem, zręcznie manipulując drążkiem skierował w słońce spłaszczony ryj samolotu; catalina z sekundy na sekundę zwiększała wysokość i nad górami Thasos ruszyła po łuku w stronę potężniejącej chmury dymu.
Nagle w słuchawkach Pitta zahuczał głos - ten sam co przedtem, ale teraz nierównie mocniejszy. Omal nie ogłuszył Pitta, zanim ten zdołał go wyciszyć.
- Wzywa Wieża Brady. Zostaliśmy zaatakowani! Powtarzam: zostaliśmy zaatakowani! Odezwijcie się... Błagam, niech się ktokolwiek odezwie! - Głos brzmiał nieomal histerycznie.
- Wieża Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086. Odbiór - powiedział Pitt.
- Bogu dzięki - dobiegło w odpowiedzi westchnienie.
- Próbowałem wywołać cię już wcześniej, Wieża Brady, ale zniknąłeś z eteru.
- Zostałem trafiony podczas pierwszego ataku i... i chyba straciłem przytomność. Teraz już czuję się lepiej. - Głos się łamał, lecz słowa były zrozumiałe.
Jesteśmy w przybliżeniu piętnaście kilometrów od was na wysokości tysiąca ośmiuset metrów - powiedział powoli Pitt, nie powtarzając swoich namiarów. - Jak wygląda sytuacja?
- Jesteśmy bezbronni. Wszystkie nasze jednostki zostały zniszczone na ziemi. Najbliższa eskadra myśliwców przechwytujących stacjonuje o kilkaset kilometrów stąd. Żadnym cudem nie dotrze tu na czas. Możecie nam pomóc?
Pitt odruchowo pokręcił głową. - To nie wchodzi w grę, Wieża Brady. Nie wyciągam nawet trzystu kilometrów na godzinę i na pokładzie mam zaledwie dwa karabiny. Walka z odrzutowcem byłaby tylko stratą czasu.
- Proszę, pomóżcie - powiedział błagalnie głos. - Samolot, który nas zaatakował, nie jest odrzutowym bombowcem, lecz dwupłatem z czasów pierwszej wojny. Pomóżcie...
Pitt i Giordino, kompletnie zbici z pantałyku, popatrzyli po sobie i minęło pełnych dziesięć sekund, zanim Pitt wziął się w garść.
- Dobra, Wieża Brady, lecimy. Miejmy tylko nadzieję, że nie dałeś plamy z identyfikacją napastnika, bo w przeciwnym wypadku dwie siwowłose matusie pogrążą się w cholernej żałobie, kiedy ja i mój drugi pilot kopniemy w kalendarz. Bez odbioru. - Potem Pitt odwrócił się do Giordino i zachowując niewzruszony wyraz twarzy wyrzucił szybko, pewnie i rzeczowo: - Idź na tył, otwórz luki, weź karabin i rób za snajpera.
- Nie wierzę własnym uszom - powiedział oszołomiony Giordino.
Pitt pokręcił głową. - Ja też nie kupuję tego bez zastrzeżeń, ale musimy do chłopaków z ziemi wyciągnąć pomocną dłoń. A teraz zasuwaj.
- Zrobię to - wymamrotał Giordino - ale wciąż nie wierzę.
- Praca myślowa to nie twoja działka, brachu. - Pitt, z przelotnym uśmiechem, lekko szturchnął Giordino w ramię. - Powodzenia.
- Tobie też się przyda. Krwawisz równie łatwo jak ja - odparł przytomnie Giordino, a potem, mrucząc pod nosem, wstał z fotela drugiego pilota i ruszył w głąb samolotu. Kiedy znalazł się w ładowni, wyjął z szafki ściennej karabin kaliber .30 i założył magazynek z piętnastoma nabojami. Otworzył luk, a rozgrzane powietrze smagnęło go po twarzy i wypełniło całą ładownię. Raz jeszcze sprawdził broń, a gdy zasiadł w oczekiwaniu, znów pomyślał o swym przyjacielu pilotującym samolot.
Giordino znał Pitta od bardzo dawna. Bawili się ze sobą jako chłopcy, w szkole średniej byli członkami tej samej drużyny lekkoatletycznej, umawiali się z tymi samymi dziewczynami. Żaden facet na świecie nie znał Pitta tak dobrze jak Giordino... ani, skoro o tym mowa, żadna kobieta. W Picie mieszkało dwóch różnych ludzi. Był zatem ów kompetentny perfekcjonista Dirk Pitt, który rzadko popełniał błędy, a zarazem - co stanowi doprawdy nieczęstą kombinację przymiotów - nie miał w sobie szczypty zarozumiałości, za to mnóstwo humoru i wielką łatwość nawiązywania kontaktów i zawierania przyjaźni. Ale był jeszcze ten drugi Pitt, melancholijny Pitt, który na długie godziny zamykał się w sobie i jak gdyby pogrążony bez reszty w jakiejś fantastycznej mrzonce, stawał się człowiekiem nieprzystępnym i wyniosłym. Musiał wprawdzie istnieć klucz, zdolny otworzyć drzwi, dzielące tych dwóch Pittów, ale Giordino nigdy go nie znalazł. Wiedział tylko, że - odkąd w minionym roku opodal Hawajów Pitt stracił ukochaną kobietę - znacznie częściej niż kiedyś popadał w zmienne nastroje.
Giordino przypomniał sobie jeszcze jedną przemianę: otóż na moment przed wyjściem z kabiny pilotów spostrzegł, że ciemnozielone oczy Pitta stają się w obliczu niebezpieczeństwa świetliście jasne. Takie oczy widział dotąd tylko raz w życiu; zerknął na swoją prawą dłoń, w której brakowało palca, i z lekka się wzdrygnął. Potem oderwał myśli od wspomnień i wróciwszy do teraźniejszości odbezpieczył karabin. I wtedy - rzecz osobliwa - poczuł się niczym nie zagrożony.
Twarz siedzącego w kabinie Pitta mogłaby stanowić rzeźbiarskie studium męskości. Pitt nie był przystojniakiem w typie amanta filmowego, wręcz przeciwnie, i kobiety z rzadka - jeśli w ogóle - z własnej inicjatywy padały mu do stóp. Zazwyczaj w jego obecności nieco strwożone i zakłopotane, wyczuwały szóstym zmysłem, iż nie jest mężczyzną skłonnym czynić zadość niewieścim zachciankom czy też wdawać się w głupawe kokieteryjne gierki. Pitt przepadał za damskim towarzystwem i miękkością kobiecych ciał, a zarazem chorobliwie nie znosił owych sztuczek, kłamstewek oraz innych kretyńskich zabiegów, do jakich trzeba się uciec, aby uwieść
przeciętną samicę. Nie brakowało mu kunsztu w sztuce zwabiania kobiet do łóżka - zasługiwał w tej mierze na miano eksperta - po prostu musiał pokonać w sobie ogromne opory wewnętrzne, by podjąć tę grę. Preferował kobiety bezpośrednie i szczere, które jednak były towarem niezmiernie trudno dostępnym na rynku.
Pitt pchnął drążek sterowy i catalina obniżyła dziób, schodząc płytkim lotem nurkowym w kierunku piekła, jakie rozpętało się na Lotnisku Brady; białe wskazówki wysokościomierza cofając się po swojej czarnej tarczy rejestrowały powolne opadanie. Pitt wyostrzył kąt schodzenia i dwudziestopięcioletni samolot - skonstruowany z myślą o niezawodności, dużym zasięgu i powolnych lotach zwiadowczych, nie zaś rekordach szybkości - zaczął wyczuwalnie wibrować.
Pitt wystąpił o zakup tej maszyny, kiedy na żądanie admirała Jamesa Sandeckera, został - zachowując stopień majora - oddelegowany z Air Force do NUMY na okres, wedle dokumentów, nie określony. Oficjalna nazwa jego funkcji - Lądowo-Pokładowy Specjalista ds. Bezpieczeństwa - to, zdaniem Pitta, wyłącznie wydumany eufemizm. Pitt stał się bowiem szpeniem od wszelkich kłopotów. Ilekroć takie czy inne przedsięwzięcie rozbijało się o jakąś przeszkodę bądź problem natury nienaukowej, właśnie on miał usunąć trudności i przywrócić
status quo ante. I stąd wziął się postulat kupna wodnosamolotu. Catalina-086 P była, powolna wprawdzie jak żółw, mogła jednak bez trudu przewozić pasażerów i ładunki, a także - co istotniejsze, skoro bez mała dziewięćdziesiąt procent operacji NUMY miało miejsce na otwartym morzu - lądować na wodzie i z niej startować.
Nagle uwagę Pitta przykuł barwny błysk na czarnym tle chmury. Był to jaskrawożółty samolot, który nagle skręcił ostro i zanurkował w obłok dymu. Pitt cofnął manetki przepustnicy, żeby zredukować prędkość, z jaką obniżała lot catalina, i nie przemknąć zbyt szybko obok niezwykłego przeciwnika. Żółty samolot niczym diabeł z pudełka wyprysnął z chmury po jej przeciwnej stronie i - co było doskonale widoczne - ponowił atak na Lotnisko Brady.
- Niech mnie wszyscy diabli - zahuczał donośnie Pitt. - To stary niemiecki myśliwiec typu Albatros.
Catalina nadlatywała wprost od strony słońca i pochłonięty bez reszty swym niszczycielskim zajęciem pilot albatrosa nie mógł jej widzieć. Pitt zbliżając się do przeciwnika uśmiechnął się ironicznie. Ubolewał jedynie, że w dziobie cataliny nie drzemią kaemy, gotowe rzygnąć ogniem. Lekko przycisnął lewy orczyk i odszedł w bok, żeby Alowi Giordino otworzyć lepsze pole ostrzału. Catalina, wciąż niepostrzeżenie, nadlatywała z rykiem silników, przez który jednak przebił się nagle odgłos karabinowych wystrzałów.
Znajdowali się prawie nad albatrosem, kiedy stercząca z otwartej kabiny głowa w skórzanej pilotce zaczęła się obracać; byli tak blisko, że Pitt dostrzegł, jak na widok nadlatującego od strony słońca wodnosamolotu opadła szczęka faceta za sterami żółtej maszyny - myśliwy stał się ofiarą. Zanim wziął się w garść i przewaliwszy albatrosa na grzbiet zdołał uciec w bok, Giordino opróżnił w jego kierunku cały magazynek.
Posępny, absurdalny dramat, rozgrywający się na zasnutych dymem niebiosach ponad Lotniskiem Brady wszedł w nowy etap, kiedy wodnosamolot z czasów drugiej wojny światowej stawił czoło myśliwcowi z pierwszej wojny. Catalina była szybsza, albatros jednak miał przewagę, jaką dają dwa karabiny maszynowe i nieporównanie większa manewrowość. Mniej znany niż współczesny mu fokker, był wszakże
doskonałym samolotem myśliwskim i w latach 1916-1918 prawdziwym wołem roboczym Cesarskiej Floty Powietrznej.
Albatros wykonał nagły zwrot z półbeczki i zaatakował catalinę. Pitt zareagował błyskawicznie: szarpnął do siebie drążek sterowy i modląc się gorąco, aby skrzydła nie oderwały się od kadłuba, wprowadził wodnosamolot w pętlę. Zapomniał o wszelkiej ostrożności i powszechnie stosowanych zasadach pilotażu; krew zawrzała w nim uniesieniem, jakie towarzyszy tylko walce jeden na jednego. Nieomal słyszał trzask nitów, kiedy łódź latająca przewaliła się na grzbiet. Jego nietypowy zwód kompletnie zaskoczył przeciwnika i bliźniacze nitki ognia z dziobu żółtego samolotu poszły Panu Bogu w okno.
Wykonawszy ostry skręt w lewo albatros znalazł się z cataliną na kursie kolizyjnym: Pitt widział ogniki pocisków smugowych mniej więcej trzy metry poniżej swojej kabiny. Dzięki Bogu, że facet jest kiepskim strzelcem, pomyślał, czując jednak, w miarę jak samoloty zbliżały się do siebie, narastający skurcz w żołądku.

Wyczekał do ostatniego momentu, pchnął nos cataliny w dół i szybkim nawrotem uzyskał dla swej maszyny na jedną krótką chwilę uprzywilejowaną pozycję ponad i za albatrosem; Al Giordino ponownie otworzył ogień. Żółty samolot wywinął się spod karabinowej salwy nurkując pionowo ku ziemi i Pitt na moment stracił go z oczu. Natychmiast odszedł w prawo, przepatrując niebo, ale było już za późno - przewidział raczej niż usłyszał łomot pocisków, wgryzających się w poszycie latającej łodzi. Jadowitemu żądłu małego samolociku uszedł tylko dlatego, że gwałtownie zmusił catalinę do wykonania manewru spadającego liścia, ale tym razem naprawdę niewiele brakowało.
Nierówny bój, mający za jedynych widzów grupkę wojskowych, którzy jak oczarowani obserwowali go z ziemi, trwał osiem pełnych minut. Potem samoloty minąwszy linię nadbrzeża przeniosły się nad morze, gdzie doszło do ostatniej rundy.
Pitt był już zlany potem: słone połyskliwe kropelki jedna za drugą, niczym zostawiający smugowy ślad mikroskopijne ślimaki, spełzały w dół jego twarzy. Przeciwnikowi nie brakowało sprytu, ale jeśli chodzi o strategiczne sztuczki, Pitt też nie wypadł sroce spod ogona. Z bezgraniczną cierpliwością, czerpaną z Bóg wie jakich rezerw, utajonych w jego organizmie, wyczekiwał odpowiedniego momentu, a kiedy ten wreszcie nadszedł - Pitt był przygotowany.
Albatros zdołał usytuować się za cataliną i nieco ponad nią, Pitt jednak nie zmieniał szybkości; pilot żółtego myśliwca, przekonany o rychłym zwycięstwie, podszedł na czterdzieści metrów do ogona wodnosamolotu, zanim jednak zagadały jego kaemy, Pitt przymknął przepustnicę i opuścił klapy sprawiając, że jego wielka maszyna nieomal stanęła w miejscu. Zaskoczony facet z albatrosa przemknął nad latającą łodzią, zaliczając przy okazji w silnik kilka dobrze i z bliskiej odległości wymierzonych kulek. Pitt ujrzał, że tuż przed kabiną wodnosamolotu albatros odszedł w bok, a jego pilot zsuwa gogle na czoło i z szacunkiem, jaki jeden odważny człowiek potrafi okazać drugiemu, unosi dłoń w krótkim salucie. Potem, ciągnąc za sobą czarną smugę dymu potwierdzającą umiejętności strzeleckie Ala Giordino, żółty samolocik zawrócił i mając pod sobą wyspę, skierował się na zachód.

Cataliną, wyhamowana niemal do zera, wchodziła teraz w lot nurkowy, więc Pitt przez kilka dramatycznych sekund musiał borykać się z urządzeniami sterowniczymi zanim wyrównał lot. Potem łagodnym łukiem rozpoczął wznoszenie. Znalazłszy się na wysokości tysiąca pięciuset metrów ponownie wyrównał lot i uważnym spojrzeniem omiótł wyspę oraz najbliższy spłacheć morza. Nie dostrzegł jednak jaskrawożółtej maszyny z krzyżem maltańskim. Zniknęła. Rozwiała się jak dym.
Ten żółty albatros był mu skądś znany i Pitt pomyślał, że oto zapomniany upiór z przeszłości powrócił, aby go prześladować. Niesamowite uczucie ustąpiło jednak równie szybko, jak się pojawiło; Pitt głęboko westchnął, napięcie zelżało, mógł się z ulgą rozluźnić.
- No to kiedy załapuję się na oznakę strzelca wyborowego? - zapytał Giordino od drzwi kabiny. Mimo paskudnej rany na głowie uśmiechał się od ucha do ucha. Krew ściekając po prawej skroni i policzku, plamiła kołnierz jego jaskrawej, kwiecistej koszuli.
- Musisz poprzestać na tym, że kiedy wylądujemy, postawię ci drinka - odparł Pitt, nie odwracając głowy.
Giordino wsunął się w fotel drugiego pilota. - Czuję się tak, jakbym przed chwilą zaliczył w Disneylandzie przejażdżkę górską kolejką - oznajmił.
Pitt nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu. Przez chwilę milczał, rozluźniony i wygodnie rozparty, a potem spojrzał na Ala spod przymrużonych powiek. - Co ci się stało? Dostałeś kulkę?
Giordino obdarzył Pitta kpiąco-żałosnym spojrzeniem. - Skąd ci strzeliło do łba, że możesz cataliną robić pętle?
- Wtedy uznałem to za sensowny manewr - odparł Pitt z błyskiem w oku.
- Następnym razem uprzedź pasażerów. Rzucało mną po ładowni jak piłką.
- W co walnąłeś? - zapytał Pitt, unosząc brwi.
- Musisz wiedzieć?
- Więc?
Giordino był wyraźnie zakłopotany. - Jeśli naprawdę musisz: w klamkę od sracza.

Po krótkiej chwili Pitt odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem tak zaraźliwym, że Al mu zawtórował. Zagłuszając silniki rechotali niemal przez trzydzieści sekund, potem jednak dotarła do nich powaga ich obecnego położenia.
Pitt wciąż miał trzeźwy umysł, ale z wolna zaczynało opanowywać go znużenie. Długie godziny lotu i napięcie ledwie skończonej walki przytłaczało go i przejmowało odrętwiającym chłodem jak gęsta wilgotna mgła. Rozmyślał o rozkosznym zapachu mydła pod zimnym prysznicem, o szorstkim dotyku wykrochmalonej pościeli - i nagle te rzeczy stały się dlań niezwykle istotne. Zerknąwszy przez szybę na Lotnisko Brady uświadomił sobie, że ich pierwotnym celem było Pierwsze Podejście, powodowany jednak instynktem czy też mętnym przeczuciem zmienił teraz plany.
- Chyba powinniśmy odpuścić sobie lądowanie na wodzie obok Pierwszego Podejścia i jak Bóg przykazał siąść na ziemi. Coś mi mówi, że mamy w kadłubie kilka dziurek.
- Nie głupi pomysł - odparł Giordino. - Nie mam nastroju na skakanie ze spadochronem.
Wielki wodnosamolot zszedł nad zasłany żelastwem pas startowy, a kiedy wylądował na wyżarzonym asfalcie, podwozie podskoczyło wśród jadowitego pisku gumy, jakie zwykle towarzyszy przyziemieniu.
Trzymając się z dala od płomieni, Pitt pokołował na przeciwległy skraj płyty lotniska, gdy zaś catalina stanęła w miejscu - wyłączył zapłon i już po chwili dwa srebrne śmigła wytraciły obroty i zastygły nieruchomo, lśniąc w mocnym egejskim słońcu.
Pitt i Giordino przez jakiś czas siedzieli bez słowa, wchłaniając w siebie pierwsze rozkoszne sekundy ciszy, która zapanowała w kabinie pilotów po trzynastu godzinach zgiełku i wibracji, a potem Pitt odryglował boczne okienko, otworzył je i z beznamiętnym zainteresowaniem zaczął przypatrywać się zwalczającym ogniste piekło strażakom z bazy. Węże, jak autostrady na mapie samochodowej, wiły się dosłownie wszędzie, wrzeszczący zaś i miotający się ludzie powiększali tylko wrażenie ogólnego chaosu. Ogień trawiący FS-105 został prawie opanowany, ale jeden z cargomas-terów C-133 wciąż gwałtownie płonął.
- Tylko tam popatrz - powiedział Giordino wyciągając ramię.

Pitt przechylił się nad tablicą rozdzielczą i przez okna Ala Giordino zobaczył, że po płycie lotniska zmierza slalomem w ich kierunku niebieski kombi Air Force, wiozący kilku oficerów, za samochodem zaś, niczym sfora ujadających ogarów, gna trzydziestu czy czterdziestu szeregowych, którzy wiwatują jak wściekli.
- Oto co nazywam prawdziwie zajebistym komitetem powitalnym - powiedział rozbawiony Pitt, uśmiechając się szeroko.
Giordino przetarł krwawiące rozcięcie chusteczką do nosa, a potem, gdy już dokładnie przesiąkła, zwinął ją w kłębek, wyrzucił przez okno i spojrzawszy na niedaleki brzeg morski utonął na moment w głębokiej zadumie. W końcu zwrócił się do Pitta: - Chyba nie muszę ci mówić, jaki mieliśmy cholerny fart, że tu siedzimy?
- Nie, nie musisz - odparł Pitt głucho. - Przynajmniej dwa razy byłem pewien, że ten duch nas załatwi.
- Chciałbym wiedzieć, kim, do diabła, był i o co chodzi w tej całej rozróbie.
Na twarzy Pitta malowała się analityczna ciekawość. - Jedyną przesłanką jest ten żółty albatros.
Giordino spojrzał na przyjaciela pytająco. - A jakie znaczenie mógłby mieć kolor tego latającego rupiecia?
- Gdybyś przykładał się do lekcji z historii awiacji - odparł Pitt nie bez życzliwej ironii - byłbyś sobie zapewne przypomniał, że piloci niemieccy z czasów I wojny światowej zwykli malować samoloty na "prywatne", choć niekiedy dziwaczne kolory.
- Odłóż ten wykład z historii na później - burknął Giordino. - W tej chwili chcę się tylko wykaraskać z tej sauny i skasować drinka, którego mi jesteś winien. - Wstał z fotela i ruszył w stronę wyjścia.
Sekundę później koło srebrzystej latającej łodzi gwałtownie zatrzymał się niebieski samochód. Wszystkie jego drzwi rozwarły się na oścież, a na płytę lotniska wysypali się pasażerowie, którzy wśród wrzasku zaczęli łomotać pięściami we właz cataliny. Zaraz potem cały samolot opadli rozentuzjazmowani żołnierze.
Pitt nie wstawał z miejsca i tylko machając zza szyby dłonią, odpowiadał na radosne powitania. Jego ciało było odrętwiałe i znużone, umysł jednak wciąż pracował na pełnych obrotach. Dwa
słowa kołatały nieustannie w myślach Pitta, który wreszcie wymruczał je na głos. "Jastrząb Macedonii".
- Co mówisz? - zapytał Giordino odwracając się od wyjścia.
- Nic, zupełnie nic - odrzekł Pitt, wzdychając długo i donośnie. - Chodźmy... postawię ci wreszcie tego drinka.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Arpi
Admin Wszechmogący


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 1339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zamek Dłoni

PostWysłany: Sob 9:03, 08 Paź 2011    Temat postu:

Jeśli pewnym sentymentem darzy się sienkiewiczowską trylogię, albo Rycerzy Waligórskiego to jest książka, która siedemnastowieczną Rzeczpospolitą przedstawia w bardziej przystępny sposób jak twórczość pana pisarza Komudy.
Mamy tu barwny język, sporą dozę humoru, bohaterów których nie sposób nie polubić, ukochaną ojczyznę w niebezpieczeństwie, tytułowe diabły i rodzimą magię.
Tym, którzy czytali Dziedziczki Pilipiuka powinno się spodobać...

Tytuł: Diabłu ogarek. Czarna wierzba
Autor: Konrad T. Lewandowski
Seria: A diabłu ogarek t. 1
Wydawnictwo: RM, 2011


[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
tmk
Nieznośny Galernik


Dołączył: 06 Sty 2009
Posty: 348
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: dokąd?

PostWysłany: Nie 14:05, 23 Paź 2011    Temat postu:

A czy sienkiewiczowski patos albo kupokrzepieniusercyzm figuruje tu w nadmiarze?


//Edit:
Nie zauważyłem linku. Intryga zapowiada się ciekawie. Komuda pisze fajniej ale można poczytać i Lewandowskiego Wesoly


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez tmk dnia Nie 19:51, 23 Paź 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Komnaty Drugiego Kręgu Strona Główna -> Książkowy Lamus Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin